02 (02) 2021 | | Rozmowy

Tłumacząc „Ulissesa” musiałem czasem zatykać uszy

„Pracując nad „Ulissesem” przekonałem się już jednoznacznie, że na płaszczyźnie literackiej nie ma takiego przykazania z „dekalogu tłumacza”, którego bym w tłumaczeniu nie naruszył, nie wyłączając szóstego – z Maciejem Świerkockim, tłumaczem, autorem nowego, drugiego po pół wieku, przekładu „Ulissesa”, rozmawia Łukasz Kaczyński.

Łukasz Kaczyński: Jeśli przyjąć, że James Joyce gada wszystkimi językami poza własnym – to znaczy, że nie wiadomo, w którym miejscu w powieści wypowiada się od siebie – to dzieje się tak, bo „Ulisses” kieruje się przeciw autorytetom (i autorytaryzmom), w tym także przeciw autorytetowi autora. Na tym polega demokratyzm „Ulissesa”. Tak Jerzy Jarniewicz, poeta, tłumacz literatury i wykładowca Uniwersytetu Łódzkiego, skomentował niedawny szkic Michała Pawła Markowskiego o „Ulissesie” w „Dwutygodniku”. A jak to wygląda z pozycji tłumacza tej powieści: jak taki autor, który zrzeka się niejako swojego prymatu, wpływał na Twoją pracę? I jak na tle innych powieści i strategii pisarskich innych autorów, których dzieła spolszczyłeś, ma się taki właśnie „Ulisses”?
Maciej Świerkocki, tłumacz literatury. Fot. Joanna Głodek / dzięki uprzejmości Domu Literatury w Łodzi
Maciej Świerkocki. Fot. Joanna Głodek /
Dzięki uprzejmości Domu Literatury w Łodzi

Maciej Świerkocki*: Przede wszystkim należy zauważyć, że opinia Markowskiego nie jest ani trochę oryginalna, ani nowa, a zatem on sam może jedynie udawać, że wygłasza ją w pełni własnym głosem. Niechętni Joyce’owi krytycy od dawna szermują podobnymi argumentami, twierdząc w istocie, że JJ jest pozbawiony własnego stylu, języka, przynajmniej w „Ulissesie”, gdzie z ich punktu widzenia autor odgrywa rolę kogoś w rodzaju papugi, uciesznie naśladującej głosy cudze. Inni znawcy powiadają jednak, że sprawność warsztatowa, czyli między innymi umiejętność mówienia cudzymi głosami, to podstawowy warunek, umożliwiający pisarzowi uprawianie swojego zawodu, trudno zatem czynić mu z tego zarzut – a polifoniczność „Ulissesa” nie wynika wszak stąd, że jego autor cierpi na niemotę, lecz stąd, że literatura, jak wydaje się ją pojmować i przedstawiać Joyce, jest wieżą Babel, on zaś, niczym nawiedzony apostoł, niosący Słowo poganom, „mówi językami” – i właśnie między innymi na tym polega indywidualny styl, głos, stygmat pisarza.

Droga wiodąca od realistycznych, miejscami jeszcze mocno Ibsenowskich  „Dublińczyków”, przez młodzieńczo buntowniczy i już znacznie mniej stereotypowy językowo „Portret artysty w wieku młodzieńczym”, zapowiadający miejscami stylistyczny, leksykalny i metafikcyjny przewrót „Ulissesa”, który stanowi z kolei coś w rodzaju rzeki, wpadającej później do oceanu słów „Finneganów trenu”, zbudowanego z niemal wszystkich języków  naturalnych, jest bardzo wyrazista. Trudno chyba znaleźć w XX wieku twórcę literatury, który staranniej i bardziej konsekwentnie szlifowałby sobie swój odrębny głos. W czasach, kiedy ukazały się „Ulisses” i  „Finneganów tren”, językowo i stylistycznie raczej nie można było pomylić tych powieści z innymi.

*Maciej Świerkocki
– pisarz, scenarzysta, krytyk i tłumacz literatury anglojęzycznej, ukończył filologię angielską i filozofię na UŁ, gdzie przez pewien czas wykładał. Zaprzestał pracy akademickiej i skupił się na przekładzie literackim. Pierwszy Polak zasiadający w jury międzynarodowego konkursu Dublin IMPAC International Literary Award (2014). Autor kilkudziesięciu przekładów przyswajających polszczyźnie m.in. utwory Becketta, Millera, Gravesa, Yeatsa, le Carré’ego, Borgesa, McCarthy’ego, Kerouaca, Flanagana.

To, że nie wiadomo, gdzie Joyce w „Ulissesie” wypowiada się „od siebie” (a jak rozumiem, chodzi tu na przykład o jego poglądy), jest jedną z konsekwencji takiej właśnie wielojęzykowej formy wypowiedzi. Istnieje w teorii literatura koncepcja tak zwanego narratora ukrytego i Joyce niezwykle zręcznie ją realizuje – oczywiście, demokratyzując w ten sposób swoją powieść, czyniąc ją antyautorytarną i po swojemu wyprzedzając na przykład J.L. Borgesa, który zaproponował kiedyś, żeby literaturę wydawać anonimowo – pozbawić ją w ogóle autora, a co za tym idzie, uczynić jego poglądy jakby niczyimi. Narrator to oczywiście nie to samo, co autor, a w dziele literackim obcujemy wyłącznie z narratorem, z którym nie da się już jednak pogawędzić przy kawie – w przeciwieństwie do autora, o ile jeszcze żyje – albo przeprosić go za niesprawiedliwy osąd. W każdym razie uważam, że osobiste, a na potrzeby literatury mniej lub bardziej zmodyfikowane poglądy Joyce’a wypowiadają w powieści bardzo różne głosy i postaci, różnymi językami, i że jest to bardzo sprytne, gdyż po Odyseuszowemu pomyślane. Narratorów w „Ulissesie” może jest osiemnastu (tylu, ile rozdziałów), może tylko jeden, ale wypowiadający się na osiemnaście różnych sposobów, a może narracja (przynajmniej gdzieniegdzie) opowiada się sama, jak chyba z pewną przesadą utrzymują niektórzy badacze. Autor skutecznie chowa się za swoją kreacją, trochę jak Pan Bóg za swoją, bo widać nie chce być w niej identyfikowany z pojedynczym głosem czy światopoglądem – i to też bodaj wyróżniało Joyce’a spośród większości pisarzy jego epoki.

Z mojej pozycji, pozycji tłumacza, niczego taki chwyt natomiast nie zmieniał, bo autor może i zrzekał się prymatu, ale ja przekładałem najpierw nie tyle autora, ile wypowiedzi narratorów kolejnych rozdziałów i nimi się kierowałem, to ich musiałem słuchać – rzecz jasna pamiętając, że uruchamia je Joyce –  a czasem i nie słuchać, zatykać uszy woskiem, by nie dać się zwieść syreniemu śpiewowi opowiadacza (niesłyszący tłumacz to dosyć rzadkie stworzenie, historia zna jednak głuchych kompozytorów). Wielość głosów, rejestrów, stylów i języków stanowi niewątpliwie w „Ulissesie” jedno z poważniejszych wyzwań przekładowych, bo w mało którym utworze prozatorskim każdy rozdział pisany jest inaczej – chociaż w literaturze współczesnej nie jest to już także wielkie novum. Nie potrzeba zresztą aż tak znacznego rozmnożenia wspomnianych elementów, żeby przyprawić tłumacza o ból głowy; na przykład Conrad właściwie wszystkie swoje powieści napisał jednorodnym stylem i językiem, ale za to tak piekielnie trudnym, że chwilami wolałem tłumaczyć Joyce’a.

Zastanawiam się nad wielością źródeł, do których musiałeś mieć dłuższy lub stały dostęp pracując nad tekstem – literatura na temat Joyce’a i „Ulissesa” bardzo rozrosła się od czasu, gdy pół wieku temu swój przekład przygotowywał Maciej Słomczyński. Odbierałeś to jako obciążenie, bo niejako więcej oczu na Ciebie teraz patrzy i będzie sprawdzać efekt, czy jako pomocne narzędzie, które rozjaśnia drogę?

Z jednej strony było to obciążenie – chociaż nie tyle może w postaci czujnych Argusowych oczu, ile dosłownie dziesiątków kilogramów czy metrów sześciennych lektur, które musiałem przerzucić – a z drugiej oczywiście ułatwienie, bo taki kwerendowo-badawczy fedrunek ułatwiał potem robotę przekładową. Astronomiczna liczba książek i artykułów na temat „Ulissesa” nie karmiła jednak specjalnie moich obaw przed konfrontacją z odbiorcami. Bałbym się jej tak samo bez względu na mnogość „strażników pieczęci” Joyce’a i jego przeciwników, starałem się więc po prostu wykonać zamierzone zadanie jak najlepiej, tak samo, jak gdyby jedynym czytelnikiem nowego przekładu miałbym być ja sam.

W których artykułach lub książkach najbardziej wytarłeś, zużyłeś strony przez częste do nich powroty?

Można się tego pewnie domyśleć na podstawie „Łodzi Ulissesa” – mój „Ulysses Annotated” Dona Gifforda i Roberta Seidmana właściwie całkowicie się rozsypał, podobnie jak „The New Bloomsday Book” Harry’ego Blamiresa, a także polskie przekłady „Odysei”. Z wielu tekstów korzystałem online, nie poczyniłem więc w nich większych zniszczeń, ale właściwie nie mam już też ani jednego sprawnego egzemplarza samego „Ulissesa” w oryginale. Korzystałem z trzech jego różnych edycji i wszystkie się rozpadają, są pokryte notatkami, poklejone, słowem: nie do użytku. Będę musiał sprawić sobie czwartą kopię…

Czy tak długi, bo siedmioletni czas pracy nad konkretnym tekstem sprawił, że czułeś, iż zaczynasz mówić Joycem? Albo swoim przekładem Joyce’a? Coś zostaje w tłumaczu z języka tłumaczonego pisarza? Ten język dokonuje przejęcia twojego języka lub sposobu mówienia? Pytam trochę naiwnie, ale np. w wierszach osób, które znam, słyszę ich sposób mówienia w „codzienności”. Podobnie w niektórych fragmentach, akapitach czy dialogach nowego przekładu „Ulissesa” słyszę twój głos. Postawiłbym tezę, że najbardziej – w przypadku polimorficzności języka tej powieści – w interpunkcji i intonacji. Ale może myślę i błądzę?

Nawet jeśli błądzisz, a mniemam, że nie za bardzo, to znacznie istotniejsze jest na pewno to, że myślisz, twoje pytanie jest bowiem zasadne i ważkie. Pewnie, że tak – ciągle jeszcze czasem mówię (bo znacznie rzadziej piszę) Joycem i swoim przekładem, zazwyczaj odruchowo. Chyba zawsze tak jest, gdy ktoś długo i intensywnie pracuje nad jakimś tekstem, niekoniecznie zresztą tylko tłumaczeniowo. I tak, te wpływy działają chyba w obie strony, to całkiem naturalne – w tłumaczu czy pisarzu pozostają ślady języka innych pisarzy i tłumaczy i zostają potem wykorzystane, świadomie bądź podświadomie, w dalszej pracy literackiej, bo literatura w moim przekonaniu to właściwie jedno wielkie zapożyczenie –  wszyscy tu od siebie coś kradniemy. W przekładach zatem z pewnością obok głosów autorów słychać też głosy tłumaczy. Wydaje mi się, że nie ma ani sposobu, ani najmniejszej potrzeby, żeby się ich na siłę z przekładów pozbywać, chociaż słyszy się czasem takie postulaty, że tłumacz powinien pozostawać całkiem przezroczysty, że w ogóle nie powinno go być widać.

Tłumaczowi niby niczego nie wolno, ale wszystko może.

Spełnienie tego żądania wydaje mi się zarówno niepotrzebne, jak i niemożliwe, bo każdy tłumacz jest indywidualnością i osobowością, ma własny głos, idiolekt, styl, wykształcenie i tak dalej, a wreszcie własną, prywatną koncepcję danego przekładu, różniącą się od innych, jak zatem miałoby go/jej nie być widać? Przekład całkowicie transparentny byłby maszynowy, wyzuty z wszelkich emocji i cech osobniczych, pozbawiony swojej differentia specifica, a zatem właściwie martwy. Ale nie chodzi tu oczywiście o to, że tłumacz mówi czy miałby mówić co innego niż autor, że jakoś go oszukuje, a przez to i czytelnika: ja przecież ze wszystkich sił „naśladuję” Joyce’a i staję na głowie, by w miarę najlojalniej przekazać jego myśl, język, formę, treść i tak dalej. Robię to jednak swoim – na najgłębszym poziomie – językiem, swoją formą i myślą, to znaczy na własny sposób i podług swojej koncepcji, interpretacji, strategii, siłą rzeczy naruszam więc także treść. Poza tym piszę po polsku, a przecież polszczyzna, jak każdy język inny niż język oryginału, z samej swojej istoty wprawia w ruch nieco inne czy dodatkowe skojarzenia, sensy, desygnaty albo konotacje, zawsze wprowadza więc do tłumaczenia różnice albo jeszcze lepiej, Derridiańskie „różnie”. Jeśli idzie natomiast konkretnie o interpunkcję nowego „Ulissesa”, to jest ona wypadkową pracy tłumacza i redaktora, więc tam na pewno faktycznie trochę mnie słychać, intonacja jednak, mam nadzieję, pochodzi głównie od Joyce’a. Poza bardzo nielicznymi wyjątkami nie ośmieliłbym się podkreślić w tekście intonacyjnie czegoś, czego moim zdaniem nie podkreślił Joyce. O wiele częściej niż w intonacji słychać mnie więc w idiomatyce, w kalamburach, w słownictwie.

Nawiasem mówiąc, istnieje takie wydanie „Ulissesa”, w którym redaktor celowo uzupełnił znaki interpunkcyjne wszędzie tam, gdzie jego zdaniem powinny były się znaleźć zgodnie z przyjętymi regułami stosowania znaków przestankowych w angielszczyźnie. Można uznać taki krok za dziwactwo, ja jednak uważam go za ciekawą próbę nowej, swoistej interpretacji „Ulissesa”.

Badacze literatury, życia konkretnych pisarzy, podróżują często do miejsc z nimi związanych, do miejsc związanych z dziełami literackimi. Ty również odbyłeś wielokrotne wyprawy śladami Joyce’a – do Triestu, Paryża, Zurychu, Dublina, do Székesfehérvár na Węgrzech, skąd pochodził ojciec powieściowego Blooma. Czym dla Ciebie są te podróże? Co Ci dały?

Były dla mnie przede wszystkim moralnym obowiązkiem wobec samego siebie i „Ulissesa”, a poza tym pozwoliły mi bezpośrednio poznać i zobaczyć tło, na którym powstawała powieść, zgłębić jej biografistyczny i geograficzny kontekst. Nie jestem pewien, czy dzięki takim wycieczkom można lepiej pisać, ale znając bliskie Joyce’owi europejskie miasta, na pewno czułem się swobodniej i pewniej, wspominając je w „Łodzi Ulissesa” czy tłumacząc książkę. Przyznam się także jednak, że zwłaszcza wizyty w Zurychu, a szczególnie pobyt na grobie pisarza, niosły ze sobą coś z przeżycia po trosze mistycznego, chociaż nie wierzę w życie pozagrobowe ani możliwość porozumiewania się z umarłymi. Wierzę jednak w prawo zachowania energii, a także w czysto fizyczną, kosmiczną, kwantową – czy jak ją inaczej nazwać: zakonserwowaną w świecie? – energię miejsc i przedmiotów, nawet po bardzo wielu latach wciąż dostępną napędzanej wyobraźnią i emocjami ludzkiej wrażliwości, a zatem w możliwość ponadzmysłowej i pozarozumowej komunii z osobą, która przebywała w danych miejscach albo dotykała danych przedmiotów. Nie chciałbym zabrzmieć niczym „wróżbita Maciej”, ponieważ nim nie jestem, ale stojąc i siedząc przy mogile faceta, któremu poświęciłem kawał życia, wzruszyłem się, zacząłem z nim w duchu rozmawiać na ten temat, tak jak rozmawiam czasem na cmentarzu z rodzicami, czyli szczerze – mimo że raczej nie udało mi się polubić Joyce’a jako człowieka – ale bez żadnych złudzeń, że ktoś mnie słyszy albo się do mnie odezwie, dając mi na przykład jakiś znak. Tego typu zachowanie to prosty obronny mechanizm psychologiczny, konfesyjna próba samooczyszczenia i zadośćuczynienia, a także atawistyczna chęć zachowania ciągłości kontaktu z plemiennymi przodkami. I taka „rozmowa” była mi widać niezbędna dla higieny psychicznej, aby usprawiedliwić się przed samym sobą z tego, że ośmieliłem się dotknąć literackiej świętości, podjąłem próbę dokonania czegoś niemożliwego (irlandzki znawca Joyce’a, profesor Fran O’Rourke, powiedział mi kilka lat temu: „You’re attempting the impossible!”) i poświęciłem siedem lat życia na coś, co jeśli jest potrzebne, to chyba najwyżej skromniutkiej garstce osób.

Czasem musiałem nie słuchać, zatykać uszy, by nie dać się zwieść syreniemu śpiewowi opowiadacza (niesłyszący tłumacz to dosyć rzadkie stworzenie, historia zna jednak głuchych kompozytorów).

A dodatkową premią tych wypraw było to, że poznałem wielu ciekawych ludzi, jak Fritz Senn, dyrektor zuryskiego James Joyce Centre, czy Erik Andersson, szwedzki tłumacz „Ulissesa”, nie licząc co najmniej kilkunastu innych wybitnych tłumaczy ze wszystkich krajów świata, od Ukrainy przez Słowenię, Hiszpanię, Niemcy czy Grecję aż po Argentynę i Koreę – Południową, rzecz jasna. 

Gdy cztery lata temu rozmawialiśmy na potrzeby wywiadu w miesięczniku „Odra”, przedstawiałeś siebie jako praktyka, dystansowałeś się wobec teorii i filozofii przekładu, jeśli już, to bliższy miał być ci dekalog tłumacza Anny Wasilewskiej. Czy dzięki „Ulissesowi” dorobiłeś się czegoś, co można by nazwać własną teorią przekładu? Zweryfikowałeś „przykazania”, którym byłeś wcześniej wierny?

Teorię i filozofię przekładu, zwłaszcza literackiego, uważam za dyscypliny niezwykle interesujące i wielce ożywiające współczesną humanistykę, dystansowałem się więc od nich wyłącznie jako praktyk, bo w bezpośredniej pracy są chyba tłumaczowi mniej przydatne. Nawet dogłębna znajomość teorii literatury nie uczyni dobrego pisarza z beztalencia, a dobra znajomość teorii przekładu nie zapewni nikomu tłumaczeniowego mistrzostwa świata. Teoria mnogości właściwie od razu jest już jej praktyką, ale przekład, zwłaszcza literacki, to na szczęście nie matematyka, tutaj więc jestem sceptyczny wobec wszelkich reguł i zasad, bo one zmieniają się w czasie, są relatywne i chwiejne – przede wszystkim jednak w literaturze większość z nich dość często można albo wręcz warto łamać. W ogóle nie ufam kategorycznym zakazom i nakazom, a już szczególnie w sztuce. Dekalog Ani Wasilewskiej jest normatywnym zbiorem przekonań wybitnej tłumaczki, wszyscy łamiemy go jednak na co dzień chyba równie często, jak kodeks Mojżeszowy, choć warto się z nim zapoznać i trzymać się go tam, gdzie można to zrobić bez uszczerbku dla tłumaczonego tekstu, czyli poniekąd bez grzechu. Więc nie, nie dorobiłem się swojej teorii przekładu i na pewno ku uldze wielu teoretyków nie zamierzam się nią zajmować w przyszłości – a gdybym się nawet zajął, to byłaby to najpewniej teoria wyjątków. Pracując nad „Ulissesem” przekonałem się już bezdyskusyjnie, że na płaszczyźnie literackiej nie ma takiego przykazania, którego bym w tłumaczeniu nie naruszył, nie wyłączając szóstego. Naświetlając sprawę z nieco innej strony, można więc dosyć żartobliwie powiedzieć, że tłumaczowi niby niczego nie wolno, ale tłumacz wszystko może.

Pytam o własną teorię przekładu, bo wydaniu nowego „Ulissesa” towarzyszy wspomniana książka „Łódź Ulissesa”, którą pisałeś równolegle do przekładu Joyce’a, a która jest szczegółową analizą struktury powieści, postaci, wydarzeń, ale także przedstawieniem konkretnych dylematów tłumacza, problemów, które musiałeś pokonać. Jak brzmiałaby podstawowa rada dla tych, którzy przyglądając się efektom Twojej pracy, analizując podjęte decyzje, chcieliby mierzyć się z równie trudnym od strony lingwistycznej czy strukturalnej autorem albo po prostu dopiero zacząć się zajmować przekładem literatury pięknej?

Podstawowa rada jest chyba taka, że za tłumaczenie odpowiada tłumacz i że nie może się bać tej odpowiedzialności, zwłaszcza jeśli mierzy siły na zamiary. Nie da się dobrze, to znaczy – w moim pojęciu – pięknie, tłumaczyć na kolanach, tak jak nie da się dobrze, to znaczy pięknie, tłumaczyć z pozycji kogoś, kto na kolanach chodzi sam przed sobą, wszystko wie lepiej od innych tłumaczy, a nawet autora, i z góry narzuca mu swoją wizję przekładu – a tłumacze, którzy mniej lub bardziej świadomie zajmują takie stanowisko, choć nigdy się do tego przyznają, zdarzają się zaskakująco często.

Według mnie zatem tłumacz potrzebuje tyle samo pokory i skromności, ile śmiałości i odwagi. Powinien znać swoją wartość, ale i umieć skromnie się uczyć od innych, i to do końca życia. Dobrze jest zatem sięgać do innych przekładów danego utworu, o ile takowe istnieją, posiłkować się literaturą przedmiotu, jeżeli dzieło zdążyło nią obrosnąć, a także korzystać z rad koleżanek i kolegów po fachu, nie bać się wątpliwości, wahań ani weryfikacji własnych sądów, przyznawać się do błędów i korygować je, jeśli ktoś je nam wskaże, nie traktując ich jak ujmy na honorze. Poza tym zwłaszcza w przypadku utworów trudnych i nieszablonowych językowo warto podejmować ryzyko, kusić się o własną oryginalność, oczywiście możliwie jak najbardziej zgodną z duchem oryginału. No i pamiętać o tym, że przekład literacki to nie słownik poprawnej polszczyzny, że fikcyjni bohaterowie w przekładach nie powinni mówić wszyscy „jak z książki”, chociaż są książkowi, tylko tak, jak każe im mówić autor oraz ich wykształcenie, płeć, wiek, zainteresowania i wszystkie inne czynniki, jakie należy wziąć tu pod uwagę. Przykład? Jeżeli czytamy w tłumaczeniu wypowiedź małej dziewczynki, brzmiącą w oryginale: „When I was a little girl”, po polsku zaś „Kiedy byłam małą dziewczynką”, to oczywiście przekład jest i wierny, i poprawny, ale naturalniej i autentyczniej, „piękniej”, chociaż mniej poprawnie językowo,  można by go zapewne oddać w formie „Jak byłam mała…”.

W przekładach z pewnością obok głosów autorów słychać też głosy tłumaczy. Wydaje mi się, że nie ma ani sposobu, ani najmniejszej potrzeby, żeby się ich na siłę z przekładów pozbywać, chociaż słyszy się czasem takie postulaty, że tłumacz powinien pozostawać przezroczysty.

Warto także ćwiczyć sobie rękę, a więc tłumaczyć teksty różne stylistycznie i gatunkowo, współczesne i historyczne. A także dużo czytać, podglądać i podsłuchiwać robotę innych pisarzy i tłumaczy, choć ostatecznie polegać jednak na sobie. W tym zawodzie potrzebna jest cierpliwość, wytrwałość, odporność na stres i krytykę, umiejętność pracy w samotności, kreatywność i wiele innych cech, których raczej nie można się nauczyć, trzeba zatem w pewnym momencie odpowiedzieć sobie na pytanie: czy ja na pewno się do tego nadaję? Jeżeli będziemy mieli podejrzanie dużo wątpliwości, to może lepiej poszukać innego zajęcia – jest tyle innych pięknych zawodów na „t”…

Rozważyłbyś powrót na uczelnię, by prowadzić teraz seminarium z „historii przypadku” mając tę pracę za sobą (wiem, że w 2011 prowadziłeś już na kulturoznawstwie UŁ zajęcia z przekładu „Ulissesa”), czy chcesz już rzucić się w inną pracę, w innego autora – jeśli tak, to o czym konkretnie myślisz, w czyją stronę spoglądasz?

Myślisz chyba o historii przekładu – ale „Ulissesa” czy powszechnej? Nie ma to jednak znaczenia, bo na uczelnię raczej już nie wrócę, może tylko okazjonalnie w charakterze gościa, ponieważ czasem zapraszają mnie wciąż różne uniwersytety, jak ostatnio Wrocławski czy Jagielloński. Bardzo się z tego cieszę, lubiłem i lubię studentów, mam dobre wspomnienia ze studiów i pracy na UŁ, ale za młodszych lat pracowałem też dużo w prywatnych szkołach, dawałem korepetycje i chyba już wyczerpałem swoją wytrzymałość dydaktyczną. Poza tym nie miałbym teraz czasu na jakąkolwiek pracę etatową – mam za dużo zajęć przekładowych i pisarskich, do których zaliczam między innymi udzielanie wywiadów, gdyż w dobie internetu i poczty elektronicznej odpowiedzi pisze na ogół przecież „szpiegowany”, a nie sam „wywiadowca”. Nie muszę się więc rzucać w inną pracę, pracuję cały czas. Za dużo by tu wymieniać, jeżeli chodzi o plany, ale nie licząc kilku pomniejszych, choć bardzo dobrych tytułów, najbardziej absorbuje mnie w tej chwili nowy przekład „Nostroma” Conrada, który ukaże się chyba gdzieś w 2024 roku. Jest także jedna bardzo wybitna, klasyczna już dziś, a niemal wcale u nas nieznana powieść późnego modernizmu, której tytułu z różnych powodów nie chcę na razie podawać, ale na którą ostrzę sobie zęby już od wielu lat i wygląda na to, że wreszcie w przyszłym roku (2022) będę mógł do niej usiąść. Wcześniej było to niemożliwe między innymi dlatego, że mój wydawca nie mógł zdobyć do niej praw wydawniczych.

Zapewne jest liczne grono, powiedzmy ogólnie, czytelników, którzy są mocno przyzwyczajeni do przekładu Słomczyńskiego, odbierają go jako „ich” przekład, albo takich, którzy nie lubią zmian, lubią to, co znane. Być może będą oni czytali Twój przekład „Ulissesa” szczególnie krytycznie i drobiazgowo. To sytuacja, która dotyczy wszystkich tłumaczy, którzy dokonują „zamachu” na „świętości”. Co można im powiedzieć, co Ty być chciał im powiedzieć? Że każdy kolejny przekład jest tak naprawdę poszerzeniem polszczyzny? Co jest sednem przekładu, Twoim zdaniem?

No tak… Jak może mi się podobać przekład, którego nigdy wcześniej nie czytałem… W przypadku takich pytań nieustannie powtarzam, że to dobrze, jeżeli czytelnik może wybierać pomiędzy przekładami, że może je porównywać i zestawiać ze sobą. Na takim dialogu książek polega przecież sens literatury, a każdy nowy przekład to zaproszenie do wzbogacającej obie strony rozmowy. Szanuję wszystkich miłośników tłumaczenia Słomczyńskiego, choć oczywiście chciałbym bardzo, żeby i mój przekład doczekał się swoich odbiorców i obrońców. A czytelnikom, dla których pierwsze polskie tłumaczenie „Ulissesa” jest „ich”, mogę powiedzieć tylko tyle, że doskonale to rozumiem i że podziwiam wielką pracę swojego imiennika, z którym we własnym przekładzie próbuję właśnie rozmawiać i dyskutować, a nie się awanturować. Piszę zresztą na ten temat obszerniej w „Łodzi Ulissesa”, gdzie polemizuję miejscami ze Słomczyńskim, ale i oddaję mu szczery, koleżeński hołd.

Poszerzeniem polszczyzny jest albo powinien być chyba każdy przekład. A sednem przekładu, jeżeli można na tak postawione pytanie odpowiedzieć jednym słowem, wydaje mi się nowe odczytanie oryginału. Mówiliśmy pośrednio o tym już wcześniej. W praktyce jest ono zawsze autorskie jako interpretacja Słomczyńskiego, Świerkockiego, Lisieckiej i tak dalej, dlatego dopóki książki tłumaczyć będą ludzie, nigdy nie dostaniemy dwóch takich samych „Hamletów”, „Procesów” czy „Przygód dobrego wojaka Szwejka”. Więc niech czytelnik wybiera i niech interpretuje razem z tłumaczami. Mówię to w momencie, kiedy nowy „Ulisses” z przycumowaną do niego „Łodzią…” trafił do księgarń i niemal natychmiast wzbudził spore emocje. Obie książki trafiły po dwóch dniach na Allegro, a pierwszy nakład tłumaczenia został wyczerpany po tygodniu. Jeżeli nowe tłumaczenie klasyki może wywoływać dzisiaj takie reakcje i jeśli komuś wydaje się ono potrzebne, to chyba jest jeszcze jakaś nadzieja dla literatury oraz ludzi myślących, dla których piśmiennictwo to sposób autorefleksji, artystyczne narzędzie poznania, samopoznania, a także dialogu, zbliżenia, porozumienia „ponad podziałami”, rasami, narodami, wiekiem czy płcią. Wynikałoby z tego, że przekłady, także jako pełnoprawne dzieła literackie, powinny łączyć, nie dzielić, w rzeczywistości jednak różnie z tym bywa. Ja w każdym razie czuję się dłużnikiem, a nie antagonistą Słomczyńskiego albo miłośników jego przekładu.


Facebook Facebook Facebook

Nasz serwis internetowy używa plików cookies w celach określonych w polityce prywatności.

AKCEPTUJĘ REZYGNUJĘ