Ziemia pszczyńska to Śląsk nieoczywisty. „Wszystko jest tu zieleńsze, łagodniejsze (…), a w krajobrazie coś mięknie” – pisze w eseju o tym regionie prof. Zbigniew Kadłubek. „Stężenie Śląska maleje” – dodaje jeszcze, bo rzeczywiście brakuje tu typowych, czy też stereotypowych, śląskich widoków.
Wychowałam się w tej zielonej miękkości, w tej niestereotypowości. Na co dzień nie widziałam szybów kopalnianych, hutniczych pieców, poczerniałych od sadzy kamienic. Pszczyna otoczona od północy pasem lasów, niegdyś Puszczą Pszczyńską, przytulona od wschodu do Wisły, z widokiem na Beskidy ku południu, nigdy nie stała się miastem górniczym. Pokłady węgla leżą tu za głęboko, ich wydobycie było nieopłacalne, co więcej, książę pszczyński Jan Hochberg XI, władający w regionie w drugiej połowie XIX w., zamknął wszystkie fabryki znajdujące się w okolicznych lasach i wyłączył ten obszar z wielkiej działalności przemysłowej. Ziemia pszczyńska zachowała rolniczy charakter.
I swój zielony mikrokosmos, którego próg przekroczyłam już pewnie we wczesnym dzieciństwie, jeżdżąc na weekendy i na wakacje do babci na wieś. Do jej starego ceglanego domu ze sklepioną wilgotną piwnicą wydrążoną w ziemi, potężnym strychem rozpalającym wyobraźnię, głęboką i zawsze jakoś dziwnie hipnotyzującą studnią, kwitnącym sadem. Musiał ten świat już wtedy we mnie wsiąkać, a ja w niego.
Potem przyszedł zachwyt architekturą. Mieszkając w okolicy, podziwiałam stare budynki, wypatrywałam gdzieś z drogi ukrytych w drzewach i krzaczorach czerwonych gospodarstw, ale też obserwowałam, jak niszczeją i giną. I dopiero smutek pchnął mnie do działania. Chciałam jakoś uwiecznić te zatrważająco szybko znikające domy, żal mi też było, że odchodzą, nie doczekawszy się żadnej nobilitacji, żadnego namysłu nad ich pięknem. Jeździłam więc na rowerze z aparatem, włóczyłam się po uliczkach Grzawy, Miedźnej, Łąki, Goczałkowic, rozmawiałam z właścicielami, robiłam zdjęcia starych siedlisk.
Przede wszystkim podziwiałam ich bryłę. Wielkie domostwa na rzucie prostokąta, o długości kilkunastu metrów, z sienią biegnącą na przestrzał i dzielącą dom na dwie części – mieszkalną i gospodarczą. Zazwyczaj zwrócone ścianą szczytową do drogi. Przykryte potężnym dwuspadowym dachem, z przydaszkami.
Urzekała mnie z jednej strony ich prostota, z drugiej – elegancja i majestatyczność. Moją uwagę przykuwało niezwykłe wyczucie proporcji, ceglane mury, ciągle jeszcze widoczne detale. I oczywiście wysiadki, czyli ławeczki zamknięte w półkolistym wejściu, zwane również przysiadkami, ustąpkami albo po prostu baba i chłop – bo po jednej stronie siadała gospodyni, a po drugiej gospodarz. Pięknie o takim wejściu opowiadał mi kiedyś architekt Piotr Kuczia, który mówił, że wygląda ono jak gest rozłożonych ramion, zaproszenie. Jakby dom mówił: „Witaj, proszę, wejdź do środka”.
To na wysiadkach mieszkańcy wsi przysiadali po pracy, by poobserwować mijających ich drogą ludzi, zapalić fajeczkę, poplotkować z sąsiadem. Przestrzeń gościnna, przyjazna, wygodna i praktyczna.
Albo szczyty ścian. Pięknie zdobione, obecne w najzamożniejszych pszczyńskich wsiach. Ściany te usytuowane były w kierunku drogi, zatem zdobienia były swoistą wizytówką gospodarzy i, nie da się ukryć, prześcigali się oni w pomysłach na dekoracje. Pojawiały się na ich szczytach kwiaty, kielichy, monstrancje, oko opatrzności, daty, węże, wschodzące słońce, serca czy inskrypcje. A także otwory wentylacyjne w kształcie rombów, księżyców, gwiazd. Większość tych zdobień znam tylko ze zdjęć lub opowieści. Nie zachowała się praktycznie żadna szczytowa dekoracja.
Pszczyński mikrokosmos dopełniała zieleń. Do wejścia zazwyczaj prowadził sad, domy otoczone były dębami i lipami, w przydomowym stawie poiły się i kąpały zwierzęta. Po śląsku taki staw nazywamy gliniokiem, bo powstawał on po wykopaniu gliny potrzebnej na wyrób cegieł. Najstarsze siedliska, te z pierwszej połowy XIX w., wznoszone były z cegły wyrabianej ręcznie i wypalanej w piecach polowych. Dopiero jednak w drugiej połowie wieku, już po uwłaszczeniu oraz wraz z rozwojem cegielnictwa i zaostrzaniem pruskich przepisów przeciwpożarowych, murowanych domów chłopskich zaczęło przybywać.
Kolejną badaczką, która zwróciła uwagę na pszczyńskie wiejskie chałupy murowane, była dr Maria Lipok-Bierwiaczonek, która w latach 80. dokumentowała śląskie zabytki dla Fundacji Przestrzeni Górnego Śląska. Także znany działacz społeczny z regionu, założyciel skansenu w Pszczynie – Aleksander Spyra – próbował ratować murowane dziedzictwo wsi. Pisał o nim artykuły, chciał nawet przenieść jedną chałupę do skansenu, jednak ówczesny konserwator zabytków wybił mu to z głowy. Argumentował, że będzie to tylko makieta, nie zaś oryginalna substancja. Po dziś dzień pan Spyra żałuje, że nie podjął się wtedy tego wyzwania. Przetrwałby choć jeden piękny wiejski dom z oryginalną stolarką, wysiadkami i zdobieniami w szczycie. Konstruowałam zatem mój pszczyński świat z opowieści mieszkańców, architektów, historyków sztuki, konserwatorów zabytków, muzealników, rzemieślników i pasjonatów. Brakuje ciągle konkretów, kompleksowych badań, należytej ochrony i finansowego wsparcia dla właścicieli zabytkowych domów. Obawiam się, że na ratowanie jest już za późno. Chyba jestem przedstawicielką ostatniego pokolenia, które miało okazję doświadczyć pszczyńskiego mikrokosmosu.