online first
Przemek Staroń: Przede wszystkim uzasadnię, dlaczego w ogóle czuję się na siłach, by podjąć próbę odpowiedzi na to pytanie – choć w żadnym wypadku nie będzie to odpowiedź wyczerpująca. Jestem rzeczywiście kimś, przez kogo przez lata „przechodziły” kolejne roczniki młodych ludzi, dopóki w lipcu 2021 roku nie złożyłem wypowiedzenia w placówce, w której pracowałem. Podjąłem taką decyzję, bo dostatecznie długo dawano mi do zrozumienia, że jestem coraz bardziej persona non grata. Natomiast moje zaangażowanie w skali mikro i makro – na płaszczyźnie metanamysłu nad edukacją i działań ku jej polepszeniu oraz moja obecność przy młodych ludziach – to się nie zmieniło i nie zmienia. Edukacja i praca z ludźmi, zwłaszcza młodymi, to esencja mojego życia. Obecnie jestem nauczycielem w Szkole w Chmurze i jestem w niej zakochany.
Na kulturoznawstwie nauczono mnie, że naszą rolą jest interpretowanie rzeczywistości, więc jako nauczyciel czułem, że muszę łączyć mikroskalę z całościowym oglądem: uczyć innych, opierając to na nieustannym doskonaleniu swoich własnych umiejętności interpretacyjnych. Przez jedenaście lat pracowałem z bardzo różnymi grupami, starając się dawać im narzędzia do rozumienia siebie, rzeczywistości i świata. Praca w szkole publicznej dała mi przepotężne doświadczenie. Jednakże była to praca w Sopocie, dość zamożnym mieście, a tym samym narzucała pewien kontekst ekonomiczny i socjologiczny. Ale ja jestem przede wszystkim psychologiem i pracując przez lata m.in. z osadzonymi w zakładach karnych, z młodzieżą z oddziałów psychiatrycznych, z trudnych środowisk, budowałem sobie panoramiczny obraz sytuacji i pogłębiałem metarozumienie.
Coraz wyraźniej widziałem, że człowiek w szkole nie jest uczony fundamentów życia, a potem wchodzi w życie dorosłe – bez nich. Właśnie nauce fundamentów służą napisane przeze mnie książki, które wydawnictwo postanowiło stargetować – zwłaszcza pierwszy tom „Szkoły bohaterek i bohaterów” – i sprzedać z myślą o młodym odbiorcy. Takich książek nie było dotąd na rynku, stanowią absolutne novum, stąd konieczne było poszukiwanie i dopasowanie do nich rynkowego „klucza”. Tymczasem dostaję mnóstwo informacji od dorosłych, że te książki są motorem zmian w ich życiu. Nie dziwi mnie to, gdyż jak świetnie napisał Neil Gaiman – w społeczeństwie de facto nie ma dorosłych, są tylko dzieci, które ukrywają się w nas, w naszych starzejących się ciałach. Nikt nas w systemowej szkole do tego obcowania ze sobą w sobie, obcowania ze swoim Ja, swoimi potrzebami i marzeniami, lękami i pytaniami egzystencjalnymi, a w konsekwencji obcowania z innymi ludźmi i w ogóle żywymi istotami – nie przygotował. Wiecznie, świadomie bądź nie, zgłaszamy nieprzygotowanie w szkole życia. Oczywiście co innego, jeśli ktoś miał szczęście do nauczycieli, którzy celowo lub intuicyjnie, trochę mimowolnie, zafundowali taką psychoedukację. Ale podkreślam: mówimy o szkole systemowej. Psychoedukacja systemowo nie istnieje.
Dlatego jeśli pytasz mnie, jacy są młodzi ludzie, którzy opuszczają szkoły i wybierają się na studia lub wchodzą od razu np. w życie zawodowe, w ogóle w tzw. dorosłe życie, to odpowiem przykładem. Liczne informacje, które znajdują się w moich książkach, są dla wielu ludzi, także dorosłych, odkrywcze – choć de facto nie powinny, bo od przedszkola człowiek powinien mieć zapewnioną edukację emocjonalną. Przecież to jest fundamentem wszystkiego.
Prawda jest więc taka, że cokolwiek by nie mówić, młodzież, która kończy tok edukacyjny – wyznaczony na ogół przez prawny obowiązek pobierania nauki do 18. roku życia, co większość przedłuża sobie do zakończenia szkoły średniej – to ludzie, którzy nie poznali tego fundamentu, nie dowiedzieli się nawet, jak jest on ważny. Podkreślam: mówię tu oczywiście o tym, że system nie zapewnia tego ogółowi, nie mówię o wyjątkach od reguły – to są ci, którzy trafili najpierw na świadomych, mądrych rodziców, potem na takich samych nauczycieli i nauczycielki. Ale przecież w edukacji nie chodzi o to, by bawić się w odgadywanie, kto miał szczęście i spotkał świetnych nauczycieli, którzy go wsparli, ani nie o to, że akceptujemy to, że system nie działa, nie spełnia swej funkcji, nie zapewnia przygotowania do dalszej drogi. Edukacja jest w pewnym sensie synonimem równości, a ściśle: wyrównywania szans. I tej równości szans w dostępie do takiej „rdzeniowej” części edukacji, czyli psychoedukacji, po prostu u nas nie ma. Reasumując, opuszczający mury szkół to ludzie, którzy wchodzą w dorosłe życie bez świadomości absolutnych fundamentów.
Dokładnie tak. Często opisuję to obrazowo. Jeśli chcemy jeździć po drogach świata, musimy iść na kurs prawa jazdy i zdać egzamin. Nie każdy będzie po tych drogach jeździł, gdyż nie każdy na taki kurs się w ogóle wybierze. Natomiast wszyscy jeździmy po drogach życia. Tylko tu nie ma żadnego kursu. I to mnie rozkłada na łopatki, rozumiesz? Młodzi ludzie, od których zacząłeś naszą rozmowę, są jak podmiot liryczny w wierszu Tuwima: „Nauczyli mnie mnóstwa mądrości / Logarytmów, wzorów i formułek (…) Różne rzeczy do głowy mi wkuli / Tumanili nauką daremną (…) I nic nie wiem, i nic nie rozumiem”. Na mocy słynnego trio „zakuć, zdać, zapomnieć” młodzi wyposażani są w masę informacji, które same w sobie są bardzo ciekawe, ale w obecnym systemie, który ciągle ma weryfikować ich gromadzenie, również stresogenne, a nawet urazogenne. Ale nie wyposażono ich w to, co jest kluczowe dla życia.
Kultura, jeśli przy niej się zatrzymać, jest jedną z fundamentalnych sfer, która pozwala nam zrozumieć sens, cel naszego życia, ale oni nie mają żadnych narzędzi interpretacyjnych. To są ludzie, którzy wchodząc do budynku muzeum lub galerii z nauczycielem podczas zajęć, nie mają pojęcia, po co to robią, co tam znajdą, do czego im to potrzebne. Co absolutnie nie znaczy, że nie zadają sobie tych pytań, przeciwnie! Jeśli pozbawi się ich klimatu oceny i pozwoli mówić czy pisać, co chcą, stworzy nie tylko odpowiedni kanał komunikacji, ale i poziom zaufania, potrafią zadziwiać. Mają wielki głód sensu. Pamiętam, że zacząłem stosować Snapchat w edukacji, kiedy był on jeszcze lekkim, przyjemnym medium, na dodatek zapewniającym anonimowość. Nie zapomnę snapa, którego kiedyś dostałem, a który symbolicznie zbierał wiele pytań zadawanych mi przez młodych: „Gdzie jest sens, panie Przemku, gdzie?”. Ich przybywanie do Zakonu Feniksa, czyli na nasze międzypokoleniowe zajęcia z filozofii, pokazywało mi bardzo mocno, że w popkulturze, tej godnej polecenia, jak i w tej, która budzi uzasadniony sprzeciw (jak „Squid Game”), czy w ogóle w „rzeczywistości smartfonowej”, młodzi szukają tego, czego nie dał im świat dorosłych – fundamentalnych pytań i fundamentalnych odpowiedzi, poczucia bezpieczeństwa i zaufania. Czytaliśmy na zajęciach Platona i oni mieli przy tym wypieki. Dlaczego? Bo nie przychodziłem jako ad hoc autorytet, obdarzony wielkim majestatem Nauczyciel Roku czy ktokolwiek, kto będzie im protekcjonalnie narzucał, co mają umieć i jak mają myśleć. Ja zapraszałem ich, używając należących do nich kodów kulturowych, które ja ośmielałem się tylko i aż od nich dzierżawić. Zapraszałem do wejścia na tę ścieżkę, a gdy tego chcieli, podążali nią dalej. Ponieważ uczyłem też wiedzy o kulturze – jestem arteterapeutą, zrobiłem seminarium dyplomowe z teorii sztuki – uczyłem jej tak, by przybliżać realia, dawać narzędzia, klucze interpretacyjne, skąpać w kreatywności i w bogactwie kultury jako takiej i w wielu jej przejawach, wspólnie szukać zarówno odpowiedzi, jak i pytań.
I tu jest problem. Wszystko sprowadza się do tego, że ci młodzi ludzie, którzy mieli szczęście być w odpowiednim miejscu, spotkać właściwych „przewodników”, wejdą w świat z pogłębioną refleksją, ze świadomością, że powinni stawiać pytania albo że w kulturze mogą niejako odnajdywać różnego rodzaju wsparcie. Natomiast przeciętny człowiek wchodzi na ścieżki dorosłego życia, nie tylko nie mając narzędzi czy nie znając odpowiedzi, ale też nie znając pytań. Nawet bez wiedzy, że powinien je sobie postawić. Ci młodzi ludzie, którzy chwilę później stają się dorosłymi, wchodzą w świat przede wszystkim zagubieni.
Testy PISA 2018. Polski uczeń jest po prostu nieszczęśliwy. Jeśli uzupełni się te dane o np. raport „Dzieci w pandemii” zrealizowany przez Difference na zlecenie Radia Zet albo raport Polskiego Towarzystwa Edukacji Medialnej, Fundacji Dbam o Mój Zasięg i Fundacji Orange, którego podsumowanie znajduje się w książce: „Edukacja zdalna – co się stało z uczniami, ich rodzicami i nauczycielami?”, jeśli dodamy do tego nieustanne dane publikowane przez Fundację Dajemy Dzieciom Siłę – no cóż, mówiąc eufemistycznie, dobrze nie jest.
A tam możemy oglądać potworne rozwarstwienie w zakresie rozumienia świata, rzeczywistości, siebie samego i innych ludzi. To najbardziej widać na studiach humanistycznych, gdzie liczy się kapitał kulturowy pozyskany wcześniej, wyniesiony z domu i szkoły. A najbardziej powszechny jest brak tego mentalnego, psychologicznego czy w ogóle intelektualnego przygotowania. To esencja problemu, bo ci ludzie trafiają na studia z różnych powodów, mając różne motywacje. Ja byłem „zadbany”: miałem wykłady z historii filozofii, logiki, niektóre osoby (studenci studiów wieczorowych) miały przedmiot „Podstawowe umiejętności psychologiczne”. Miałem poczucie, że niezależnie od tego, skąd przyszliśmy, podniesiono nasze kompetencje. Widziałem, jak to wyrównywanie szans się odbywało i jak się okazało kluczowe. Przyszedłem studiować na KUL (wtedy to jeszcze była porządna, pełna etosu i szacunku dla wiedzy uczelnia) jako olimpijczyk z języka polskiego, ale mój kolega z roku i współlokator był absolwentem technikum samochodowego. Razem zdawaliśmy egzamin z antropologii filozoficznej. Ale najpierw mieliśmy wykłady z filozofii z księdzem-Żydem Romualdem Wekslerem-Waszkinelem. Na egzamin prosił w parach. Weszliśmy: ja z moim bagażem humanistycznym i Karol z dość świeżą wiedzą z filozofii. Tak różni, spotkaliśmy się w tej samej przestrzeni. Oceny nie muszą nic znaczyć, ale w tym kontekście to symboliczne: obaj wyszliśmy z piątkami. Jak się dowiaduję, dziś na przeciętnej polskiej uczelni tego warsztatu brakuje. Na drugim roku miałem antropologię filozoficzną i etykę, których na przeciętnych studiach nie ma.
Myślę, że tak jest. Albo: tak może być. W przypadku zdecydowanej większości uczelni osiąga się efekt wyrównujący. Albo raczej: osiąga się, jeśli to dobrze działa. I tu jest sedno sprawy. Uczelnie mają do tego narzędzia, ale nie odczuwam, by realnie korzystały z tych, które mogą służyć do – nazwijmy to – poprawiania świata. To nie jest proces, który zaczął się teraz – to kwestia dekad i zwracają na to uwagę ludzie, którzy od dawna zajmują się tematem badawczo. Jest to analogiczne do tego, co dzieje się w edukacji powszechnej. Uniwersytet powstał jako realizacja idei universitas, idei wspólnego dążenia do prawdy. Gdyby w nawias wziąć wszystko, co jest do uczelni wyższych dodane, wokół nich nabudowane, a wydobyć ich istotę, to mają one temu właśnie służyć – intelektualnej emancypacji człowieka. Odnoszę natomiast wrażenie, że jest to de iure sformułowane w statutach, dokumentach, misjach, ale nie czuję, by realnie, de facto, się działo i działało. Bo przeciętna uczelnia to jest jedno wielkie korpo, które sprowadza się do obsługi biurokratycznej machiny i wykazywania mierzalnych efektów. Nieważne, kim jesteś na uczelni – pracownikiem naukowym, studentem czy studentką – zamiast działać w strukturze i atmosferze hubu kreatywności, który ma zarażać chęcią poznawania świata i dawać obudowę teoretyczną dyscypliny, której się poświęcasz, obserwujesz, jak całość dąży do realizacji bardzo pragmatycznych, w takim negatywnym rozumieniu, celów.
Na swoisty merkantylizm w działaniu uczelni często zwracają mi uwagę sami ludzie akademii. Widać go mocno w tym, jak uczelnie reagują na wstrząsy społeczno-polityczne. Uczelnie, które są poznawczo i etycznie predestynowane, by zabierać głos w sprawach społecznych. Nie powinny z tym mieć problemu wydziały humanistyczne, które mają narzędzia, by wykrywać początki zjawisk, o których pisali wielcy myśliciele i myślicielki, jak Hannah Arendt (np. w kwestii drogi do władzy, która staje się przemocą) czy Karl Popper (np. à propos podążania od społeczeństwa otwartego w stronę społeczeństwa zamkniętego). Z reguły tego jednak nie robią. Natomiast jeśli ludzie pójdą np. do kościoła, często usłyszą komentarze dotyczące aktualnej rzeczywistości, w tym kwestii związanych ze skomplikowaną naturą wiedzy i nauki, bywa, że przedstawiane w sposób zero-jedynkowy, autorytatywny, wypowiadane przez ludzi, którzy często nie mają ku temu dostatecznych kompetencji. Nie tak wielu jest przecież księży, którzy mają tytuły naukowe w naukach ścisłych lub humanistycznych – a nawet jeśli mają, niestety nic to nie musi oznaczać. Powstaje wtedy wrażenie, że uczelnie jako takie istnieją same dla siebie. I to jest problem. Są, ale nie realizują, moim zdaniem, wpisanego w swoją ideę misyjnego, społecznego charakteru istnienia i funkcjonowania. Jeśli połączymy to z biurokratyzacją, otrzymujemy obraz niewykorzystywania, w sposób systemowy, swoich możliwości.
Niemniej człowiek niezależnie od stanu tego systemu poddawany jest „procesowi akademickiemu” i nawet jeśli nie ma świadomego wsparcia uczelni w procesie emancypacji, to samo zderzenie z wielością nurtów, spojrzeń, koncepcji, definicji – co jest istotą studiów wyższych – wykonuje część tej pracy. W szkole mówiono mu „jak jest”, a tutaj pokazują, że „może być tak albo tak”. To powoduje „pękanie neuronów” i wejście na ścieżkę „ostrzenia” intelektualnego. Tylko jeszcze brakuje, na poziomie meta, pomocy w rozumieniu, co powinno się z tym dalej zrobić, brakuje ustrukturyzowania tego nowego software’u, jaki otrzymuje się przez lata studiów. Także w aspekcie czystej pragmatyki, czyli uczenia zwinnego poruszania się przez absolwentów i absolwentki na rynku pracy.
Samo postawienie tego pytania jest kluczowe dla zorientowania się w sytuacji, w jakiej jesteśmy. Jeśli cokolwiek funkcjonuje w mikroskali czy makroskali, trzeba regularnie monitorować, czy to w ogóle ma sens. Od rozmnażania rybek akwariowych poprzez bycie w związku po prowadzenie własnej firmy – umiejętność metaspojrzenia, monitorowania i ewaluacji jest bardzo ważna, jest jedną z absolutnie kluczowych. Często doświadczamy zaś, że w różnych sferach życia to pytanie nie jest stawiane. Nie raz widzę postawę „dobra, nieważne, róbmy to, nie pytajmy, jaki to ma sens, bo ktoś się jeszcze zorientuje, że nie ma żadnego”. Szkolnictwa dotyczy to w kolosalnym stopniu. Nie myślę o rzeszy pojedynczych osób, które robią to, co robią, w sposób niesamowity, ale o tych, którzy jak powiedziałeś, nadają ton. Nie kojarzę na przykład ministra, który jasno głosiłby, że trzeba razem zastanowić się, sprawdzić, czy taka edukacja, jaką mamy, ma sens. I żeby poszło za tym realne działanie. Mnóstwo z nas, nauczycieli, stawiało sobie i stawia te pytania, a rzeczywistość, zwłaszcza pandemiczna, kazała je sobie postawić także szerokim gronom rodziców. Istnieje już bardzo duża świadomość społeczna, że całość systemu edukacji funkcjonuje źle, bo jest oparta na złych założeniach. Jest też idąca za świadomością gotowość, by to zmienić.
Kiedy dekadę temu robiłem różne innowacyjne akcje, wprowadzałem niekonwencjonalne metody uczenia i tłumaczyłem, dlaczego to robię, dlaczego to jest ważne, wiele osób wątpiło, uważało, że to strata czasu. To jak ze świadomością społeczną w zakresie związków jednopłciowych. Kiedy dekadę temu mówiłem, że związki partnerskie to oczywistość, fakt, który powinien mieć odzwierciedlenie w prawie, duża część przedstawicieli liberalnej światopoglądowo elity mówiła „no nie, bez przesady”. Teraz ci sami ludzie mocno podkreślają rolę takich związków. Zmiana mentalna zaszła i to, co wydawało się niektórym dziwne i niepotrzebne, ma w społeczeństwie wysoką akceptację. To samo dzieje się ze szkolnictwem i edukacją. Uważam, że rządy tej trójki pseudomuszkieterów, czyli deformującej wszystko ministry Zalewskiej, ministra-widmo Piontkowskiego i Czarn(k)oksiężnika, doskonale przygotowują to poletko do zmiany. Swoje dołożyła edukacja zdalna i wyobrażenie sobie zmiany całego systemu edukacji jest dużo bardziej możliwe. Czy da się to zrobić? Oczywiście, że tak. W gronie nauczycieli i edukatorów wiemy, co trzeba zmienić i jak, a ja tę wiedzę próbuję pchnąć wyżej i szerzej. Bynajmniej nie chodzi tu o zmiany strukturalne ani zmiany ad hoc. Prawdziwe zmiany, które np. projektujemy w programie edukacji w Polsce 2050, mają na celu uwolnienie różnych „punktów wolności”, przywrócenie sferze edukacji wolności od i wolności do. Zamiast straszenia i patrzenia nauczycielom na ręce – podawanie ręki, myślenie w duchu metafory laissez faire – przyzwolenie na działanie, oferowanie wsparcia i narzędzi. W dużej mierze na tym polegała zmiana w Finlandii, która jako państwo cieszy się najlepiej ocenianym i najlepiej działającym systemem edukacji. Potrzeba na to czasu – Finowie zaczęli zmieniać swoją szkołę już w latach 70. I wymaga to wspólnej umowy – wszyscy zgadzają się, że niezależnie, co by się działo, jakie roszady zachodziłyby w rządach, edukację zostawiamy w spokoju, nie tykamy jej partyjno-politycznie. Jest zaopiekowana jak roślinka w szklarni, jak dziecko w inkubatorze, bo wspólnie się o nią troszczymy. I osiągamy oczekiwane efekty. Przykłady Finlandii czy Singapuru pokazują, że jest to możliwe.
Inaczej mamy sytuację, gdy politycznie nominowany kierownik kuratorium rzuca polityczny i ideologiczny cień na dany obszar. Doświadczałem tego niejednokrotnie. Gdy zostałem Nauczycielem Roku, ministerstwo nic nie powiedziało, natomiast kuratorka oświaty w Gdańsku, która bardzo mnie lubiła i ceniła, choć oficjalnie się nie wypowiedziała, przesłała mi na Messengerze gratulacje. Polityczna presja nie pozwoliła jej zrobić tego oficjalnie. Sama była związaną z blokiem „soft” w swojej partii – należą do niego, zdaje się, ludzie, którzy myślą często dokładnie tak samo jak konserwatywna frakcja Platformy Obywatelskiej i mają takie same przekonania, tylko jedni są tu, drudzy tam. Właśnie dlatego, że była związana z „soft PiS-em”, starano się odwołać ją ze stanowiska. Istnienie miejsca, gdzie takie gierki są możliwe, jest zresztą kolejnym argumentem przeciw tej strukturze i takim instytucjom, które nie służą celom z punktu widzenia edukacji kluczowym. To jest pokłosie i symbol patriarchatu. Nie jest to zresztą charakterystyczne tylko dla systemu edukacji – to wypisz wymaluj całe polskie społeczeństwo. Tylko w edukacji zbiera szczególne pokłosie, bo to ona stwarza to społeczeństwo. Tymczasem edukacji w ogóle nie potrzeba instytucji, która ma ją kontrolować. Kuratoria od początku miały spełniać funkcję kontrolną i dlatego już czas powiedzieć im: do widzenia. Jednakże w przyrodzie, jak wiemy także z historii sztuki, istnieje horror vacui – lęk przed próżnią – i nie chcemy zostawić w ich miejsce pustki, dlatego mówimy o Komisji Edukacji Narodowej, która powołana zostanie z jasnym celem: by wspierać, w zdrowy sposób monitorować, inspirować. Przy okazji stworzenia i procedowania tego kuriozum, jakim jest „lex Czarnek”, mówi się, że prawo o edukacji musi być zmienione, bo żyjemy w państwie prawa i nie może być tak, że nauczyciele będą coś robić i będą poza prawem, i nie będzie narzędzi, dzięki którym można „zajmować” się nimi. Co za bzdura! Przecież prawo jest tak skonstruowane, że nauczyciel wielu rzeczy właśnie nie może robić ze względu na obowiązujące kodeksy, choćby prawa karnego, a jeśli coś przewini, to właśnie konstrukcja prawa powoduje, że będzie osądzony i jeśli trzeba – ukarany, gdyż prawo „rozlewa” się na inne dziedziny życia i je przenika, a nie wyłącza się np. w sferze oświaty. Nie potrzeba niczego dodatkowego.
Kuratoria są więc zbędne, a kontrola nie musi się dokonywać za sprawą „politycznej czapy”, bo wtedy pokazuje ludziom, którzy tworzą system edukacji, są jego interesariuszami, że „wam nie można ufać, was trzeba kontrolować”. To jest maksymalnie niekonstruktywne – opierać działanie na autorytecie i strachu. Jeśli jeszcze nauka potwierdzałaby, że to jest efektywne, to moglibyśmy się nad tym zastanawiać. Ale dowody płynące z wielu nauk – psychologii, pedagogiki, psychoterapii, neuronauki – pokazują, że ten model nie ma racji bytu, jest nieskuteczny. Działa natomiast i jest platformą zmiany – relacja. Relacja bezpieczna, empatyczna, wspierająca, dająca poczucie bezpieczeństwa, popychająca do rozwoju. Taka, w której organizator tej relacji – najczęściej osoba dorosła – zna rozróżnienie między akceptacją drugiej osoby a aprobatą jej czynów (których czasem aprobować nie trzeba lub nie można).
Świadomość konieczności zmiany edukacji jest coraz powszechniejsza. A pomysły Przemysława Czarnka tylko zwiększają społeczną gotowość pójścia w tę stronę. Mamy w tym kraju naprawdę fantastyczne organizacje, które wystarczy tylko wpuścić w obieg systemu edukacji – i nie myślę tylko o NGO-sach, które mogą prowadzić konkretne zajęcia. Chodzi o takie, które współtworzyłyby nowy system na każdym, i najniższym, i najwyższym strukturalnie poziomie. Na przykład Stowarzyszenie Umarłych Statutów, które razem z Aliną Czyżewską z Sieci Obywatelskiej WatchDog Polska wykonuje rewelacyjną robotę – pokazuje, jak wszystkie te śmieszne przepisy w szkołach nijak mają się do obowiązującego prawa. Alina nigdy nie bierze jeńców, nikogo nie faworyzuje i zawsze pokazuje, że ujmując to metaforycznie, nie trzeba robić nic więcej – wystarczy respektować prawo.
Otóż to: fundamentalne pytanie wiedzotwórcze brzmi „dlaczego”. No właśnie. Bardzo wcześnie zacząłem moją aktywność społeczną, bo miałem lat trzynaście, gdy pisałem listy do posłów i senatorów, by nie zabierali nam województwa ze stolicą w Koszalinie. Byłem po szóstej klasie podstawówki, to były początki rządów AWS, byłem już świadomy politycznie, dużo rozmawiałem z babciami i dziadkami, tatą i mamą, wychowałem się w rodzinnej tradycji solidarnościowej, głosowało się na Wałęsę, nie na Kwaśniewskiego, więc kiedy w 1997 roku wygrał AWS, a przegrało SLD, jako dwunastolatek ucieszyłem się, do końca tego nie rozumiejąc. Ale kiedy zaczęli majstrować przy reformie administracyjnej, widziałem, jak to jest robione – na zasadzie: bo tak. I ta buta mnie rozwalała. Na listy w sprawie województwa odpisała tylko jedna osoba i był to dyrektor biura SLD. Tego „złego” – w moim naiwnym rozumieniu świata – SLD. Kolejna zmiana rządu, znów przyszło SLD, a po nich PiS, ale wtedy byłem już na początku studiów i miałem pod ręką odpowiednie kategorie naukowe i intelektualne, potrafiłem nazwać to, co widzę. Miałem też na KUL wykłady z psychologii rodziny i jej wykładowczyni pokazała, jak przenieść te kategorie na relacje w Sejmie, na to, co dzieje się w koalicji, w opozycji, między nimi. I dostrzegłem, że nikt w tym kraju nie zajmuje się rzeczami poważnymi, a rzeczy dla aktualnego obozu władzy „ważniejsze” zamykają się w haśle TKM („Teraz K…. My”). Zdębiałem, gdy ministrem edukacji został Roman Giertych, bo jego pomysły były z kosmosu – nie rozwiązywały żadnych problemów, tworzyły wręcz nowe, były strategią dostosowaną do aktualnych potrzeb jego partii i całej ówczesnej koalicji. Zacząłem rozumieć, że edukacja jest przez polityków traktowana i używana jak piórka przez niektóre ptaki podczas godów. Że służy im do prężenia muskułów i to wyłącznie przed swoimi czy potencjalnymi wyborcami. Służy do prób realizacji bardziej widowiskowej i budzącej zainteresowanie części swojego programu. Zaczynałem walić głową w ścianę, bo byłem na początku kursu nauczycielskiego i wiedziałem, że nie o takie zmiany w edukacji chodzi. Rządy PO również nie były dla edukacji satysfakcjonujące. Często nabierałem przekonania, że dla rządzących edukacja jest sferą, do której daje się kogoś, by komentował, coś mówił publicznie, ale ten ktoś nie musi być specjalistą w tej dziedzinie, nie musi nawet wiele wiedzieć, ba, nie musi mieć woli wiedzy – bo tu nie ma żadnego realnego planu zmiany. Niestety, do czasu PiS, który postanowił z edukacji zrobić indoktrynację.
Po trzech latach rządów PiS zostałem Nauczycielem Roku i wtedy stało się coś bardzo ciekawego. Stałem się pupilkiem mediów liberalnych, dostawałem zaproszenia od różnych partii opozycyjnych, które dotyczyły mojego udziału w debatach lub wiecach wyborczych, ale w charakterze… ozdoby. Tymczasem ja nigdy nie myślałem o sobie jako o Przemku Staroniu, ale jako o reprezentancie pewnego zbioru: środowiska nauczycielskiego. Jeśli więc partie demokratyczne Nauczyciela Roku traktują jako maskotkę – myślałem – to chyba tym bardziej mają gdzieś „zwykłych” nauczycieli.
Dostałem zaproszenie od jednej z posłanek z pewnej partii, „żeby ich wzmocnić” i wystartować z listy, gdzie ona była jedynką, i w pewnym momencie nawet zapytała, na kogo chcę głosować: „na starucha Lewandowskiego” czy „na Adamowiczową, która robi sobie karierę na śmierci męża”? Opadła mi kopara. Ale to wszystko tylko dokładało kolejne cegiełki do wyobrażenia, że edukacja przez te wszystkie ekipy jest traktowana jak otrzymana od cioci ozdoba na Boże Narodzenie, którą fajnie jest wyciągnąć i pokazać akurat wtedy, gdy ciocia przychodzi. Ale kiedy cioci nie ma, ozdobę się chowa.
Pod koniec strajku nauczycieli w 2019 roku czułem się strasznie i wtedy Karolina Oponowicz uświadomiła mi, że sposobem na wyjście ze stanu poczucia bezradności jest zrobienie czegoś, co naprawdę działa, a tym czymś jest napisanie mądrej, dobrej i skutecznej książki – tak powstała pierwsza część „Szkoły bohaterek i bohaterów”, a niedawno premierę miała część druga. Natomiast jestem tu, gdzie jestem, i robię to, co robię, czyli opracowuję program „Edukacja dla przyszłości” na pokładzie Polska 2050, bo poszedłem za Szymonem Hołownią, który w perspektywie obecnych rządów i ich zakończenia jest w stanie robić rzecz najważniejszą: przebijać bańki. A w perspektywie całościowej: traktuje edukację fundamentalnie, a mnie, zapraszając na swój pokład – podmiotowo.
To jest oczywiście moja historia, ktoś może mieć zupełnie inną. Ale mój wniosek z niej brzmi: nic się do tej pory nie zmieniało, bo nie traktowano edukacji jako dziedziny poważnie, jako czegoś fundamentalnego. Być może wynikało to z braku świadomości ludzi tworzących poprzednie rządy. Ale jest jeszcze coś. Większość tego, co wiemy o edukacji, dała nam psychologia. Pewnym usprawiedliwieniem tego braku świadomości może być fakt, iż to bardzo młoda nauka i chyba wciąż traktowana przez wiele osób z przymrużeniem oka, nawet jeśli ma już oparcie w neuronaukach. Psychologia jest idealnym dostawcą wiedzy o człowieku, o jego motywacjach, dostarcza więc także mnóstwa wskazań i uzasadnień, jak powinna wyglądać edukacja. Zaufanie do niej jako nauki dopiero się buduje. Gdy pod koniec lat dziewięćdziesiątych XX wieku jako 12-latek usłyszałem, że pójdę do psychologa, powiedziałem, że nigdy w życiu. Chodzenie do psychologa dziś nie jest już takim strasznym tabu, ale tabu wciąż jednak jest. Różnica w tym zakresie pomiędzy wielkimi miastami a pozostałymi ośrodkami jest widoczna. Ale mimo wszystko widoczny jest progres, choćby w dyskursie.
Celowo używam do tego mojej własnej historii, by to uprawdopodobnić, bo gdy zostałem Nauczycielem Roku, poczułem, że jestem primus inter pares, pierwszy wśród równych. Nie jestem w żaden sposób lepszy od innych. W pewnym momencie „podgłośnił mi się mikrofon”, to zresztą był powód, dla którego zgodziłem się na zgłoszenie do konkursu na Nauczyciela Roku. Bo inni zaczęli mi uświadamiać: Przemek, ty masz moc, ale potrzebujesz głośniejszego mikrofonu. A dzielenie się własnym doświadczeniem – jeśli odbywa się po przepracowaniu swoich problemów, jeśli jest pokazywaniem zagojonej blizny, a nie ekshibicjonistycznym machaniem krwawiącą raną – stanowi dla innych osób dar na wagę złota. Bo mogą się wtedy utożsamić, odnaleźć w doświadczeniu autorytetu swoje własne – i nabrać nadziei, że i one są zdolne pokonać ciemności.
To pytanie dotyka sedna sprawy i mojej osobistej fascynacji. I mówię to, siedząc w swojej domowej pracowni, która składa się z kilkunastu regałów, gdzie są zabawki, klocki LEGO, pacynki, figurki Funko Pop, edukacyjne gadżety. Po co to wszystko? Jak tego używać w edukacji? Niektóre od lat stosowane narzędzia i metody zużywają się wraz ze zmieniającym się światem. Zawsze byłem dobrym mówcą, z roku na rok to usprawniałem, robiłem świetne zajęcia, a jednocześnie widziałem, że bardzo krytykowane są wykładowe formy zajęć. Wgłębiłem się w temat i skumałem coś fundamentalnego. Jeżeli ktoś fajnie prowadzi wykład, jest to raczej pochodna jego umiejętności, ale to wyjątek. Większość ludzi takich pasji i zdolności nie ma, a też wybiera formę wykładu.
Czemu tak jest (abstrahując od doli pracowników naukowych na uczelniach, którzy muszą mieć wyrobione godziny wykładów)? To po prostu kolejna odsłona sytuacji, gdy podczas trwania jakiegoś procesu brakuje momentu refleksji, podniesienia głowy i zastanowienia się, czy to ma jeszcze sens. A takie momenty pojawiają się w zaskakujących miejscach. Na przykład papież Jan XXIII przed rozpoczęciem soboru został przez dziennikarza zapytany, czy sobór chce obradować nad zniesieniem lub poluzowaniem stosunku Kościoła rzymskokatolickiego do antykoncepcji. Tak, owszem – odpowiedział. Ależ wasza świątobliwość, przecież Bóg powiedział na początku czasów „bądźcie płodni i rozmnażajcie się”. Jan XXIII się uśmiechnął i odpowiedział: jest dokładnie tak, jak pan mówi. Bóg tak powiedział na początku czasów, kiedy ziemia nie była zaludniona. Teraz, kiedy Ziemi grozi przeludnienie, warto sprawdzić, czy to wciąż jest aktualne. Jednak Jan XXIII umarł, komisja soborowa co prawda pracowała nad tematem i jej zdecydowana większość podpisała się pod koniecznością zmian, ale kolejny papież, Paweł VI, nie zgodził się na nie.
A zatem: wykłady miały kiedyś głęboki sens. Między innymi dlatego, że wtedy nie było dostępu do zdecydowanej większości książek naukowych. Ale od tego czasu sytuacja ciut się zmieniła, prawda? Wykład, który był kiedyś czymś świetnym, bo umożliwiał zdobycie wiedzy, która nie była powszechnie dostępna, krok po kroku zaczął tracić rację bytu. Pamiętam moje doświadczenia z KUL – prawie w ogóle nie chodziłem na wykłady, bo po dwudziestu minutach siedzenia włączał mi się sen (chyba że to były naprawdę superciekawe wykłady). Uczyłem się z notatek i zawsze miałem stypendium, na piątym roku zostałem nawet najlepszym studentem na KUL. To, co było tam realizowane przez 30 godzin siedzenia, brałem przed egzaminem w formie notatek i przyswajałem – realizowałem w sposób, jaki mi najbardziej odpowiadał. I to jest clou sprawy. Jeśli masz świadomość, że przez słuch uczysz się najlepiej i w swojej wolności wybierasz chodzenie na wykłady, w porządku.
Tu z pomocą przychodzi psychologia, zwłaszcza pogłębiona o dane neuronauki: ona uzasadnia to przez najbardziej niezbite dowody, że kiedy człowiek dostaje informacje słuchowo (ale też „suchowo”), to stopień jego zapamiętania i zrozumienia jest na ogół dramatycznie niski. Potwierdzają to zakorzenione jeszcze w XIX wieku intuicje takich twórców, jak np. John Dewey, które pokazywały, że człowiek najwięcej się uczy przez doświadczanie. Ba, o tym mówiono już w starożytności, zgodnie z przypisywanym jednemu z chińskich myślicieli zdaniem: „Powiedz mi, a zapomnę, pokaż mi, a zapamiętam, pozwól mi zrobić, a zrozumiem”. Po stuleciach potwierdzono to w ramach teorii pedagogicznych, a różne osoby, jak choćby Alexander Neill (twórca szkoły Summerhill), wdrażały to w praktyce. Jeśli człowieka poddaje się procesowi, w którym wiedza jest mu tylko „wkładana” do głowy, zwyczajnie marnujemy jego potencjał (i nasz). Najwięcej uczymy się – czyli nie tylko rozumiemy, ale wiedza ta pozostaje również w pamięci długotrwałej – wtedy, kiedy mamy z czymś realny kontakt. Uzasadnienie biologiczne tego jest takie, że człowiek jest istotą polisensoryczną i jeśli wykasuje się mu któryś zmysł z procesu poznawania, to poznanie, rozumienie i pamiętanie się osłabiają. Mózg karmi się bowiem bodźcami ze wszystkich zmysłów. Im więcej jest ich zaangażowanych w proces poznania, tym lepiej dla mózgu. Jeśli wszystkie – jest idealnie.
Profesor Jerzy Vetulani w świetnym picture booku „Sen Alicji” tłumaczy, że część mózgu odpowiedzialna za pamięć, hipokamp (hippocampus to konik morski, do którego kształtem podobna jest ta część mózgu), jest jak znudzony urzędnik. Jeśli przychodzisz do niego z jakąś sprawą, musisz go nią zainteresować, bo tylko wtedy decyduje, że włoży to do szufladki z pamięcią długotrwałą. Jest na niego także inny sposób – powtarzanie. Wszystkie źródła naukowe i doświadczeniowe mówią, że człowiek, by nauczyć się, tak realnie, potrzebuje skąpania się w bodźcach pochodzących z wielu zmysłów. Właśnie dlatego nieustannie pokazuję różne metody dydaktyczne, książki, zabawki, gry, filmy. Dzieciaki, z którymi pracowałem, uczyły się do Olimpiady Filozoficznej w szkole zupełnie nieolimpijskiej, gdzie na początku mi mówiono, bym zapomniał o jakichkolwiek szansach na sukces, gdzie nie było nawet takiego przedmiotu jak filozofia.
U mnie, w Zakonie Feniksa, biły rekordy w skali Polski właśnie dlatego, że uczyliśmy się wspólnie, w sieci wzajemnych, autentycznych relacji, z opieką i wsparciem, poprzez różne metody: używanie gadżetów, a nawet artykułów spożywczych (ciastka Leibniz), metodę stacji, rysowanie, lepienie z plasteliny, media społecznościowe, memy, Snapchata i filosnapy, powtarzanie w baseniku z kuleczkami, koła fortuny, quizy, kalambury, budowanie koncepcji filozoficznych z klocków Lego. Młodzi robili na zajęciach kolaże, drukowałem im templejty z Facebooka i zakładali profile filozofom, które prowadzili przez jakieś czas. Administrowali te profile: „Kartezjusz mówi wam, że dziś jest dobry dzień na to, by myśleć” pisali, a św. Tomasz komentował św. Augustynowi nowe selfie. Bo tak wygląda rzeczywistość poza szkołą, tak wygląda codzienność. W życiu „dorosłym” chcemy, by było fajnie, ciekawie, by nas dobrze traktowano, ALE NIE W SZKOLE! A czym się różnisz ty jako dorosły od tego dzieciaka? Przecież to nawet Korczak mówił – że nie ma dzieci, są ludzie. Nie dość więc, że jest miliard możliwości tego, czym da się zastąpić suchy transfer wiedzy, to jest to do zrobienia we właściwie każdej rzeczywistości. I to ty, nauczyciel/ka, masz (powinieneś mieć) wybór. Wejdziesz na lekcję historii i powiesz: oto jest mapa i na jutro musicie się tego nauczyć, bo jak nie, posypią się jedynki, czy wejdziesz i powiesz, że dziś zakładamy firmy turystyczne i będziemy podróżować w przestrzeni i czasie, przeniesiemy się do 1918 roku, a naszym celem będzie przygotowanie dla klientów interesującej podróży po Europie z uwzględnieniem różnych punktów zapalnych, granic państw etc. A że klienci po prostu lubią też zbierać pieczątki z każdego odwiedzonego państwa do swoich paszportów… Wtedy, gdy trwa „zabawa”, dzieciaki uczą się „przez przypadek” o realiach tamtych czasów. Albo na matmie, zamiast mówić, że dziś będzie tangens i cotangens, można stworzyć narrację, że w kierunku Ziemi leci asteroida, a naukowcy wciąż liczą, czy w nią uderzy i kiedy – ale ty, nauczycielu/ko, miałeś/aś na studiach wzór, który pozwala nam to policzyć, do tego jednak musisz dzieciakom opowiedzieć, co to jest tangens i cotangens, a czasu nie macie wiele… To można zrobić na każdym przedmiocie. Bo tak jak mówi mądrość “Diuny” – mając odpowiednią dźwignię, możesz podnieść planetę.